Elbsandstein

tekst: Mateusz Moderhak

Elbsandstein, malowniczy rejon wspinaczkowy z ponad 120-letnią tradycją, o bardzo rygorystycznych zasadach wspinania takich jak zakaz używania magnezji, zakaz wspinania na wędkę, "własnoręcznie przetestowany" zakaz wspinaczki po deszczu:). Jako punktów asekuracyjnych używamy wbitych na stałe ringów oraz przeróżnych węzełków zamiast kostek, friendów etc.. Te nakazy i zakazy podyktowane są ochroną skały oraz respektowaniem stylu przejść pierwszych zdobywców. Obiektami wspinaczkowymi są eksponowane wieże skalne o wysokości do 100-120m, które można zdobyć połogimi i pionowymi płytami, kantami, rysami i kominami, rzadziej przewieszeniami. To wszystko sprawia, że jest to rejon wyjątkowy, wobec którego nie można przejść obojętnie-albo to pokochasz, albo znienawidzisz.

Nasza ekipa składała się z Maćka - wspina się głównie w piaskach, to tu wspinał się po raz pierwszy, Krzycha - debiutuje w tym rejonie i mnie - "zaliczony" Szczeliniec, Krizowy Wierch i Teplickie Skalne Miasto dwa lata wcześniej. Na pierwszy ogień idzie Bielatal, malownicza dolinka z pięknymi pałkami skalnymi obitymi "sportowo" czyli na 30-40-metrowych drogach po 2-3 ringi. Pierwszego dnia Krzychu przywitał skały okrzykiem: "są ringi!!". Zaliczamy kolejne pałki w towarzystwie wspinaczy, których średnia wieku wynosi ok. 70 lat (!!!!). To niesamowite, że w takim wieku można jeszcze łoić tak poważne drogi. Panowie i panie(!) nie szczypiąc się zbytnio, zdobywają spacerkiem kolejne wierzchołki szóstkowymi drogami, doskonale się przy tym bawiąc. Po południu istne oblężenie - nie ma szczytu, na którym nikogo by nie było. Dzieci, rodzice i dziadkowie, wszyscy się wspinają. Trzeciego i ostatniego dnia Maciek przechodzi Klavier-direkt VIIc na Daxensteinie, wprowadzając tym w zdumienie miejscowych. Na blisko 30m drodze znajdują się dwa ringi: pierwszy w 2/3 wysokości drugi 4-5m wyżej. Psyche koi możliwość dołożenia jednego węzełka pod 1szym ringiem...

Zwlekając się spod naszej "skały sypialnej" jedziemy na Falkensteina - blisko 100 metrowy blok skalny, pierwszy raz zdobyty w 1864r. Wybieramy prostowanie Reginawand za... VIIb, drugi wyciąg to prawdziwy rajbung wiodący na szczyt. Zabawny turysta niemiecki pod skałą próbuje dowiedzieć się wszystkiego o wspinaniu, niestety mój niemiecki nie pozwala na to;). Szczyt okazuje się być poprzecinany bezdennymi szczelinami, które tylko czyhają na to, żeby pochwycić Twoje ciało i rozszarpać na kawałki. Tutaj każda skała, każda droga, każdy wierzchołek budzi wielki respekt. Z dołu wszystko wydaje się małe i niskie, ale później okazuje się, że brakuje liny do zjazdu. Ty jesteś malutki a skały są ogromne... Opuszczając szczyt, mijamy tabliczkę informującą o śmierci wspinacza, który zginął w tym miejscu dwa miesiące wcześniej... W domu okazuje się, że zeskanowany, z użyciem niemieckiego OCR-u, przewodnik, którym dysponujemy ma błędy: Reginawand to VIIIb, skaner zjadł 'I', zastanawiamy się, czy te drogi, które do tej pory przeszliśmy, też miały błędnie podane wyceny...

Za kolejny wielki cel obieramy Schrammtorwachter - wybitny 80 metrowy wierzchołek, który kiedyś był uznany za nie do zdobycia (padł dopiero w 1906r). Na przedwierzchołek prowadzi kruchy i nieprzyjemny, przynajmniej wg mnie, kominek. Moje uwagi Maciek zbywa stwierdzeniem, że z kominów się nie wypada. Późniejszy wyjątek potwierdzi tą regułę... Po dotarciu na vorgibfela należy zrobić przekrok na właściwą pałkę i wspiąć się 6 m do ringa i kolejne 6m na pik. Asekuracja: ring zjazdowy 8m od przekroku, po przeciwległej stronie pałki, w razie odpadnięcia okrążasz przedwierzchołek i wpadasz w zwężający się komin - taką wizję poddaje nam nasza wyobraźnia. Strach i kolejny szczyt zdobyty. Jeszcze tylko zejście kominkiem zejściowym na ziemie. Maciek schodzi pierwszy, ja czekam na Krzycha, chwilę gaworzymy, zaczynam schodzić, podczas gdy Krzysiek zwija linę. Nagle słychać głośne łup i brzdęk - pewnie to ten Niemiec, który próbował Xa zaliczył kolejny potężny lot. Jedno mi nie pasuje: jak ktoś odpada to chyba najpierw jest brzdęk a później łup...??!! Sytuacja się wyjaśnia: Maciek krzyczy z dołu, że "się zjebał" tzn. wypadł z komina idąc nim w dół... Coraz bardziej boląca noga oraz diagnoza znajomej szwajcarskiej ortopedy nie daje złudzeń: nie wychodzić z domu przez tydzień, następny wspin za kilka miesięcy...

Przez kilka kolejnych dni tułamy się z Krzychem szukając celu, Maciek ledwo kuśtyka próbując nam towarzyszyć, przynajmniej ma powodzenie wśród Niemek- pytają się czy jakoś pomóc, wezwać karetkę, helikopter, ból ukoić w jakiś sposób... Kolejne drogi odrzucają nas. Na koncie mamy jedną zdobytą pałkę i kilkanaście wycofów. Wieczorami wertujemy tony przewodników wspinaczkowych, to niesamowite, że już w latach 20 XX wieku wspinano się tu po drogach o trudnościach VIIIb (nasze 6.1+) bez butów, związanym pod pachami, na wymagających oblakach... W latach 50-60 robiono już drogi IXb (6.3). Szczęki nam opadają, gdy oglądając fotografie z otwierania pierwszych dróg dziesiątkowych (6.4 i więcej) widzimy Brenda Arnolda, Jurgena Hofnera i inne lokalne sławy wspinających się na bosaka... Szacunek.

Pora jechać. Wydaje mi się, że każdy wspinacz powinien przynajmniej raz odwiedzić to miejsce. Wraz z kolejnymi stopniami wtajemniczenia człowiek uczy się szanować skałę i nabiera dystansu do swoich dotychczasowych osiągnięć. Można zadać sobie pytania: czy wspinanie to ciągłe przepinanie wędki w regularnym rządku ringów oddalonych od siebie o dwa metry? Czy do przejścia trudnej drogi naprawdę potrzeba hiper buty z super gumą? Czy wiek 70-80 lat jest przeszkodą, żeby się dobrze wspinać? Czy z kominów się nie wypada..?? :) Jedno wiem na pewno: ja tam jeszcze wrócę.




Zdjęcia z wyjazdu


(c) Copyright ZANIK
www.zanik.pl