Sardynia - słoneczna Italia

tekst: Emilia "Bunia" Gruszewska

Jak to zwykle jesienią bywa, każdy porządny wspinacz marzy o panaceum na zimowy marazm w działalności eksploratorskiej. Przez zupełny przypadek wpadliśmy na pomysł spędzenia przynajmniej Świąt na Sardynii. Niestety jak to bywa, niesprzyjające okoliczności (czyt. urlop cofnięty w ostatniej chwili:) udaremniły nasze plany...

Trzeba było szukać następnej okazji. Okazało się, że jest taka - i to całkiem niebawem bo na początku lutego. Składu wyprawy oczywiście jeszcze nie było, ale jak to zwykle w naszym przypadku bywa, w krótkim czasie się znalazł...

Ostatecznie pojechaliśmy w składzie: Dorota (Bańka), Woziu, Woli (czyt. Łoli) oraz ja (Bunia).
Ostatnie, dwa tygodnie stycznia były istną katorgą dla całej ekipy. Załatwianie biletów (kilka dla każdego z nas :), wystawanie w kolejkach pod gabinetami wykładowców, a jeszcze przecież trzeba było trenować! W sumie daliśmy jakoś radę (to ten skład) i ruszyliśmy na trasę wiodącą na lotnisko. Podróż omal nie skończyła się w korku na Autobahnie i spóźnieniem na samolot, a nam serca uciekały do gardeł na samo wyobrażenie, jak to wygląda ten Boeing za 34 euro. Okazało się w sumie, że niepotrzebnie się martwiliśmy, bo wszystko wypaliło.

Na miejscu

Sardynia nie jest olbrzymia, ale czasu można na niej spędzić naprawdę dużo. Wydawało nam się, że 15 dni to sporo na wojaże, szczególnie, że nie traciliśmy czasu na tarabanienie się z rejonu do rejonu, tylko pakowaliśmy się do wypożyczonego Punciaka i śmigaliśmy. Wspinu jest jednak tyle, że trzeba by siedzieć w jednym miejscu te 15 dni, żeby się nasycić. Pobyt na miejscu zainaugurowaliśmy sobie kilkugodzinną wycieczką wzdłuż zachodniego wybrzeża. Wiecie, człowiek przyjeżdża w takie miejsce to się normalnie staje romantyczny... dzikie plaże, palmy, te sprawy...wieczorem zwiedzanie olbrzymiastej groty San Giovanni i lulu w polskim stylu - trawniczek pod kapliczką.

W Domusnovas, od którego zaczęliśmy nasz sardyński climbing, przypominaliśmy opuszkom, co to była ta skała i jak stawiać nogi nie tylko tam gdzie ręce. Było wesoło - jak to zwykle bywa z początkami... Po panu dniach bogatsi o rozwspinanie i przewodnik za niezłą fortunę, ruszyliśmy w głąb wyspy - do Iscili.

Klimat troszkę nam się zmienił, ociepliło się (zupełnie niepotrzebnie) w ciągu dnia a ochłodziło w nocy, więc mogliśmy opalić się i upoić do woli i skutecznie... Wspinu dosłownie pod nosem - sporo. Z opisanych w przewodniku sektorów my zadomowiliśmy się w dwóch: Uranii i Corvo Spaciale. Oba totalnie od siebie różne - Urania mroczna i zapowiadająca się nieprzystępnie przez swoje ciemne okapy podcinające całą szerokość sektora, a Corvo żółciutka, nasłoneczniona od południa zapraszała dosyć krótkimi (ok. 15m), jednolicie wywieszonymi połaciami, gdzie z lupą szukać chwytów, których nie można nazwać klamą. W radosnym klimacie przewspinaliśmy kolejne parę dni i czas nadszedł uderzyć na wschodnie wybrzeże do Cala Golonkę. Kolejna dawka szoku zapewniona fioletami i różami wschodzącego słońca widzianego z 60-ciometrowej groty wyrastającej z plaży, sprawiła, że spanie zostało wykluczone z dobowego grafiku prawie wszystkich.

Do ekipy dołączył Żółw - znany rezydent stolicy Polaków na obczyźnie, który miał doładować słabnące z lekka baterie ze sprężem. Okazało się, że Żółw przedkłada labę z piwkiem i aparatem fotograficznym na plaży nad trudy wspinu, więc sami musieliśmy się motywować.... Wiadomo skądinąd że w momentach słabości - hołdując elementarnej zasadzie kompensacji aktywności -należy najzwyklej w świecie zmienić rejon. Tak też zrobiliśmy. Przejechaliśmy się na drugi koniec mieściny i oczom naszym ukazał się widoczek z pocztówki: lazurowe wody Morza Śródziemnego wcinające się w pomarańczowe skałeczki (nawet zdatne do łojenia :)! Zadowolenie nasze sięgnęło szczytu, gdy okazało się, na dodatek, że do tegoż ślicznego wybrzeża uchodzi równie śliczny wąwóz kryjący w swoich chaszczach rodem z Księgi Dżungli kilka "przewpytę" ścianek. Wspinaliśmy się raz w słoneczku raz w cieniu, po pionikach (czasami) i przewisach. Ideał.

Jedyny kłopot polegał na tym, że - nie wiedzieć czemu - czas zaczął nam delikatnie mówiąc zasuwać. Zaczęliśmy wspinać się na umór - bo mało czasu, pokasowani dostarczali sobie ostatnich uczt dla ducha w Cala Luna, i tak wyjazd zaczął się kończyć... Zaczęły do nas dochodzić głosy z Polski - co tam z zalką, jak się ma narzeczona w W-awie, o której zaczynam shift'a w poniedziałek. W sumie normalne, ale też niemiłe, bo przypomina, że coś fajnego się kończy. Mimo wszystko zawsze ciężko wyjeżdża się z miejsc, w których jest ci naprawdę dobrze, szczególnie, gdy otaczają cię ludzie, z którymi dobrze się czujesz, nie musisz nic udawać, do niczego się zmuszać. Po kilku miesiącach fajnie wspomina się takie chwile wiedząc, że długo jeszcze trzeba będzie na podobne poczekać.

Info

  • ceny jak we Włoszech wyspiarskich
  • spanie na dziko
  • przewodnik do kupienia w większych miastach (Sassari, Domusnovas, Cagliavi) za 30 Euro lub zbindowane ksero przewodnika od nas :)
  • drogi bezpłatne
  • port w Olbi (północ) skąd ściągają promy z lądu Europejskiego
  • lotnisko w Alghero - całkiem sympatyczne
  • wypożyczalnie aut na lotnisku
  • w razie dodatkowych pytań 503 900 891; 504 611 501



Zdjącia z Sardynii


(c) Copyright ZANIK
www.zanik.pl