Franken

tekst: Bunia & Le Sir

20 maja br. nad wyraz prężna gdańsko-warszawsko-lubelska ekipa podjęła wyzwanie wyrwania się z miejskich oparów codzienności, od nie załatwionych spraw i odkładanej od roku wizyty u dentysty, w celu doznania upojnych wrażeń wspinaczkowych.

Z nudów wchodzę na zanik.pl. Mój wzrok od razu przyciąga lewy, górny róg. Forum: "Wyjazd na franken". Nie zastanawiam się ani chwili, nieważne że umówiłem się na robotę, że magisterkę trzeba pisać, że promotor nie widział mnie już od pół roku. Frankenjura - najlepsze wspinanie we wszechświecie.
Po lekkiej zamotce z terminem wyjazdu ląduję w stolicy. Na peronie czeka już na mnie reszta ekipy. Bunię widziałem raz w życiu (nie licząc zdjęć w małopoczytnych magazynach wspinaczkowych), Walnego nigdy, ale co mi tam - Frankenjura czeka. Team szybko okazuje się bardzo sympatyczny, a ja przez większość drogi roztaczam przed nimi wizję mega wspinania.


No i jesteśmy....
Dwie trzecie ekipy nigdy wcześniej nie uświadczyła zaszczytu wspinaczki na Franken, więc musiała zdać się na ciało przewodnika rodem z lubelskiej części składu. Dzięki bezbłędnej nawigacji, w dobrym czasie (12.30p.m.) rozpoczęliśmy podbój strzelistych turni. Wyprawa trafiła do zachodnich sąsiadów z nadzieją na wyborny climbing w miłym towarzystwie i z grzejącym w plecy słoneczkiem....

Na miejscu oczekujący chyba żółtych kilkudziesięciometrowych skał gdańszczanie łapią małą załamkę. Nie są w stanie zrozumieć, że skał na Franken się nie podziwia tylko się po nich wspina. Szary, przewieszony i niezbyt wysoki gruz nie nastraja ich pozytywnie. Efektu dopełnia zmasakrowana skóra na palcach. Nie chcą nawet słyszeć o żadnych skałkach poniżej 12 metrów, a na takich bywają też mega drogi. Heldwand przywraca trochę nadziei, ale brak wyniku u Buni wpędza ją w nastrój refleksyjny. Znaczy się zaczyna marudzić.

Początek okazał się bardzo obiecujący, gdyż padały droga za drogą - w sumie z pięć na łeb. Gdańsko-lubelska część teamu eksplorerów niesiona niewątpliwymi sukcesami wkoszenia VIII w pięknym stylu, postanowiła podpatrzeć niemieckie patenty i sprawdzić szpona na ekstremie (IX-). Cały Lublin świętuje! Niestety reprezentacja grodu neptuna poległa...
Przeprawa za nami.
Z obolałymi paluchami i szczątkami skór kombinujemy gdzie by tu się wspiąć następnego dnia....
Wykombinowaliśmy (w sensie: Lublin wykombinował) Marientaler Wand. Owiany legendą, mityczny wprost sektor powalił nas z nóg. Po pierwsze na podejściu ze zmęczenia, po drugie swoim jakże charakterystycznym frankońskim otoczeniem.... ale o tym dane nam było przekonać się później. W sumie urobiliśmy ze dwie routy, zaliczyliśmy wyborna sesyjkę zdjęciową i oddaliliśmy się do kolejnego sektora - mitu: Ringlerwandu. Tu zdążyliśmy dla odmiany urobić po jednej drodze i całkiem z zaskoczenia zaatakował nas niemiecki deszcz.

Na domiar złego zaczyna się klasyczna frankońska zlewa....

Nie wiedzieć czemu padał dosyć solidnie, więc nie czekając na przejaśnienia (bo i tak miało się ściemniać) rozpoczęliśmy regenerację do następnego starcia. Rest minął standardowo. Zaleganie w śpiworze a potem zaspakajanie ambicji zobaczenia czegoś poza lasem, no i oczywiście shopping. Ekspedycja małymi krokami zmierzała do apogeum fizycznych możliwości jej członków. Trzeba było ambitnie i bez żartów podejść do selekcji miejscówek do wspinaczki. Tak też zrobiliśmy. Heldwand to przyjemny sektorek z wieloma pięknymi liniami, którego zerwy skutecznie chroniły nas od prażącego słońca. GORĄCO polecam. Znowu nasiekaliśmy krocie dróg i zwyczajowo zapatentowaliśmy ekstremę. Około 18ej pojawiło się słonko, więc zostało nam już niewiele czasu na wspinanie ze względu na prażące promienie zachodu, więc robimy szybką VII-kę i spadamy w kszona. Ekipa jest już rozwspinana do granic możliwości, więc na celownik bierzemy już tylko poważne opcje. Zaspokajając rządzę eksploratorską planujemy uderzyć w nowy sektor, który umożliwi nam realizację naszych ambitnych planów. Naprawdę mocno chcieliśmy zasiekać co najmniej X+, ale jak na złość w nocy zaczęło padać i zamoczyło nam nasze skałki! Nie pozostało nam nic innego jak znaleźć coś BARDZO mocno pochylonego w naszą stronę, żeby nie umoczyć sobie butów....

Jedynym pożytkiem deszczu jest to, że zapędza nas na Grune Holle. Tam wspinano chyba wszystkim podpasiło i zaczęli powoli łapać klimat frankenjurowego wspinu.

....niezły wspin, przewisy z małą ilością dziurek - i takie dla ludzi, ale znowu feeling nie ten - no i wilgotno, więc życiówek nie porobiliśmy. W końcu nie zawsze jest ten dzień. Zresztą jesteśmy usatysfakcjonowani, że w ogóle dało się wspiąć.

Niestety totalna zlewa zmusza nas do opuszczenia ciemnego, teutońskiego lasu dwa dni wcześniej, bo zamokło niemalże wszystko, znaczy się i skały, i my w nocy.

...potem to już relaksik w strugach deszczu był. Jakieś winko, Altenburger i sałatki. Spacerowaliśmy jeszcze w poszukiwaniu skrawka suchej skały, ale bezskutecznie. Spoko. Następnym razem wyprawa będzie owocniejsza....

Brak spektakularnych sukcesów u członków ekipy doprowadził jednak do bardzo słusznego spostrzeżenia. Trzeba doładować i tu wrócić. Czyli jak powiedział jeden ze znanych gdańskich wspinaczy: "plan jest prosty, 44 dni na Frankenjurze".




Zdjęcia z wyjazdu


(c) Copyright ZANIK
www.zanik.pl