FULL MOON cz.3

tekst: Jacek Kudłaty

Zobacz też FULL MOON cz.1

Zobacz też FULL MOON cz.2

Niedziela 11 listopada zapowiadała się jako jeden z bardziej stresujących dni w moim życiu. Presja, że jesteśmy na końcu świata, a plany i losy moich ziomków zależą jedynie od przejścia przeze mnie jakiegoś tam fragmentu skały, przywodziła mi na myśl abstrakcyjne już dziś wspomnienie startów w zawodach, na których notabene zawsze się spalałem mimo, że gra była patrząc na to dziś o przysłowiową pietruszkę.

Dla Kasi i Mateo to ostatni dzień pobytu w Yangshuo, dziś wieczorem powloką lądem do Kantonu, a jutro wylatują do Pekinu i stamtąd do Delhi, skąd za kolejne 10 dni do Polski. Początkowo Sławek miał lecieć z nimi, ale widząc moją determinacje (mimo że sam ledwo wlecze i ma 40 stopniową gorączkę ), rozkleja mnie zupełnie oświadczając, że jeśli dziś droga nie padnie zostaje ze mną w charakterze przyrządu asekuracyjnego, ale nie dłużej niż 2 dni. Znaczy to mniej więcej tyle, co 2 przymiarki jednego dnia, bo następny dzień po wykonaniu ponad 100 przechwytowej sekwencji to pewny rest. Ja mam już w zanadrzu plan C, zakładający ewentualne zostanie tu samemu i wspin z Alexem lub Chengiem. Wiem jednak, że targanie chłopaków pod Moon Hilla w celu asekuracji w momencie gdy w oddalonym o 20km Yangshuo chwytają życiową szansę rozkręcając właśnie swoje małe biznesy byłoby co najmniej niedorzeczne. Tak naprawdę, (ale tylko po cichu) sam dziwię się sobie, że po 20 latach wspinu chce mi się jeszcze tak napinać i naprawdę jest mi głupio, że tyle osób jest w to zaangażowanych. A wystarczyłoby jedno słowo z gatunku "olać to" i jeszcze dziś wleklibyśmy wspólnie w wymarzonego tripa. Tryskające kolorami Indie czekały już na nas, a planowana od długiego czasu podróż na grzbiecie wielbłąda przez radżastańską pustynię była w tym momencie tak samo nierealna jak sytuacja, w której na własne życzenie się znaleźliśmy.

Dobrze, że chociaż pogoda sprzyja, zresztą sprzyja od początku. Od ponad miesiąca nie widzieliśmy tu kropli deszczu, skała jest sucha jak pieprz, tarcie idealne, a poruszane wiatrem chłodne powietrze ma wymarzoną do wspinu temperaturę. W niczym nie przypomina to typowej azjatyckiej aury.

Do tej pory za definicję pogody na wspin uznawałem warunki, w jakich przyszło mi prowadzić drogę "Mama Africa" 8b na Main Wallu w Południowej Afryce, ale przyznać trzeba, że listopad w okolicy Yangshuo jest nawet lepszy.

To już chyba 15-ty raz na tym wyjeździe kończę pierwszy wyciąg naszego projektu-jakieś 8a+, tym razem ruchy są dużo bardziej oszczędne, a serce bije inaczej. Nie idę kolejny raz pod foty czy film, nie idę też czyścić czy patentować dach drugiego wyciągu. Wiem jedno wóz, albo przewóz i to dosłownie. W Yangshuo Kasia czeka w kafejce internetowej na sms-a od nas, że projekt padł, (wierzy w to chyba dużo bardziej niż ja). Dwa ostatnie miejsca w samolocie czekają niczym w tanim serialu na mnie i Sławka, rezerwacje nie wchodzą w grę, a pani z hot line informuje, że aby lecieć jutro bilet trzeba kupić najpóźniej dziś do 11-tej. Jest już po 13-tej, ale będziemy próbować, to i tak jedyny portal jaki znamy na którym bilety można kupować niemal do odlotu (elong.com).

Zaklinowany w no handowej dziurze w totalnym dachu, staram się restować. W tym miejscu Moon Hill tworzy coś na kształt potężnej trąby, która swoimi dwoma końcami styka się z ziemią. Moja dziura znajduje się w najwyższym miejscu łuku, dokładnie od spodu trąby. Powietrze w ogóle tu nie dolatuje, mimo że 30 metrów niżej jest idealnie. Wiem to patrząc na zielone czubki bambusów, które tańczą powoli na wietrze. Nie chcę nawet myśleć o całej tej akcji, staram się skupić na kolejnych sekwencjach. Głaskam po głowie posążek Happy Buddy, który dzieli ze mną swoją mniej już dla mnie happy pieczarę i ruszam stanowczo bo taki Rest za chwilę wyssa ze mnie resztki sił.

Po czujnym wyjściu z dziury czekają mnie 4 wpinki w zupełnym dachu, do tej pory twierdziłem, że takie formacje w naturze nie występują i wspin na panelu po 20m dachu nie ma kompletnie sensu-błąd. Robię co drugą wpinkę inaczej zero szans na wytarganie liny do kolejnych expresów. Dach, mimo że na maxa trikowy (przy każdym przechwycie kręcę się nogami wokół własnej osi żeby wykonać kolejny)jest całkiem spoko-czysta wytrzymałka. Za to trzy następujące po sobie miejscówki zaczynają się na wyjściu w 50stopniowe przewieszenie. Przy każdym ruchu drę ryja na maxa. Na maxa, przynajmniej dla mnie, są też odległości między chwytami. Wymarzone ruchy po dobrych chwytach stworzonych wyłącznie do wspinu,bo innego wytłumaczenia jakoś nie widzę. Coś między Rodellarem i Grande Grottą na Kalymnosie, wytrzymałość siłowa i mega ciąg-bajka. Gnie mnie na każdym ruchu i wcale nie czuję się lepiej niż w trakcie dwóch pierwszych przymiarek dwa dni temu, ale wiem jedno chcę przygodę z Chinami skończyć dziś, a nie za 2 dni czy tydzień. I jedynie siłą woli i mocą wiary moich ziomali wpinam się do zjazdu. Sławo, który targany chorobą nie jest nawet w stanie wisieć w ławach i kręci film z dołu ma już gotowego smsa do Kasi: UDAŁO SIĘ KUPUJ.

I mimo, że niedziela i już po 14-tej, system wypluwa z siebie 2 bilety.

No tak, w poszukiwaniu romantycznego świata lecimy na jego drugi koniec, by choć na trochę oderwać się od zdobyczy cywilizacji po czym i tak nie potrafimy się bez nich obejśćJ

Jeszcze tego samego wieczora wleczemy wspólnie busem do Kantonu, niewierząc, że naprawdę siedzimy obok siebie.

Wszystko wskazuje na to, że tuż przed kolejnym full moonem zdążymy nawet na Camel Fair-największy na świecie targ bydła i wielbłądów, który co roku odbywa się w radżastańskim Puszkarze w Indiach :-))




Zdjęcia z wyjazdu


(c) Copyright ZANIK
www.zanik.pl