CAMPUS EXPLORERS -LAOS 2006

IV Etap - HAPPY NEW YEAR-2549 - 30.04.2006


Wśród wielu zazwyczaj przykrych niespodzianek, które wciąż stają nam na przeszkodzie w realizowaniu wspinaczkowych celów jedna okazała się wyjątkowo dla nas atrakcyjna. Tym razem w położonym wśród gór w centrum Laosu, maleńkim miasteczku zostaliśmy skutecznie uwięzieni na kilka dni przez ….nadejście Nowego Roku-2549. Grunt zaczynał nam się konkretnie palić pod nogami bo kilka ostatnich dni wyprawy mieliśmy bardzo szczegółowo zaplanowanych. Tymczasem z okazji największego lokalnego święta, przypadającego na naszą Wielkanoc, buddyjskiego nowego roku obchodzonego wyjątkowo uroczyście właśnie w Luang Prabang, nie mieliśmy żadnej szansy na wynajęcie łodzi i dotarcie pod "nasze" ściany.

Czwartego dnia ciągłej fiesty gdy przymusowy Rest Day wydłużył się do kilku dni i robił się coraz dłuższy, zaczynaliśmy mieć poważne obawy co do tego czy uda nam się przejść nasze projekty. Ospitowane i wyczyszczone linie dróg czekały na pierwsze przejścia jedyne 30 km stąd. My tymczasem podążaliśmy w wielobarwnym korowodzie tancerzy, mnichów i najpiękniejszych dam za brązowym posążkiem Buddy- Pha Bang, od którego Złote Miasto wzięło nazwę. Całkiem pogodzeni z sytuacją wbiliśmy się tym samym w nurt świętowania i szał fotografowania.

Przez lata wspinaczek i podróży widzieliśmy-jak nam się zdawało-wiele, jednak kilkudniowa ceremonia nie miało sobie równych. Gdy więc wszystko wróciło do normy i płynęliśmy wreszcie pod ściany mijając wzdłuż Mekongu zdobne, piaskowe stupy zbudowane na cześć Buddy, nostalgia ustępowała miejsca wspinowemu sprężowi. Mamy niezłego fuksa, niebo zasnute ciemnymi chmurami i temperatura koło 35 stopni to jak na tą okolice mega warunki do wspinu, tak więc dzisiaj albo nigdy. Zasadniczą linię, 25-cio metrową ryskę o "dziwnych ruchach" dla której zarezerwowaliśmy nazwę "No money, no climb" pierwszy przechodzi Gacek, wyceniając ją na 8A. Za drugą przymiarką linia pada też pod szponem Matea, a potem Sławka. Odetchnęliśmy z ulgą, to nasz ostatni dzień przed trzydniową podróżą "na styk" do Bangkoku na samolot. Zapaliła się iskierka nadziei, że jednak zdążymy. O planie awaryjnym czyli dwa dni więcej i powrót laotańskim samolotem do Bangkoku woleliśmy nawet nie myśleć i to nie z przyczyn finansowych…Męczący, bo wielokrotny wspin "pod film" po naszej nowej drodze wypadł na Gacka, jeszcze tylko sesja foto i jesteśmy bez mocy i skóry na palcach-załatwieni na cacy. Wszystko odbywa się w szalonym tempie, bo gdzieś tam po cichu liczymy na chwilę czasu i przymiarkę do naszej najtrudniejszej lini-45metrowego megaprojektu będącego przedłużeniem "No money, no climb" o kolejny wyciąg. Wszystko razem to morderczy ciąg narastających trudności, na pewno powyżej 8B. Robimy po przymiarce roztkliwiając się nad pięknem linii i estetyką hardcorowych przechwytów. Wiemy jedno droga pozostanie wspaniałym prezentem dla naszych następców.. Wyposażona w blisko 20 wpinek z poznaczonymi magnezją chwytami byłaby definicją wytrzymałościowego wspinu i wizytówką najwspanialszego rejonu. Tym bardziej nam żal, że znajduje się tak daleko, a nasz powrót jest już tak blisko. Po ciemku zjeżdżamy wprost do łodzi, a nasz wkurzony wizją nocnego powrotu (bez świateł wśród skał) po wyschniętym na maxa Mekongu Batman, dostaje na przebłaganie styrane butki Evolva…(za to w jego maleńkim- azjatyckim rozmiarze bo od Matea..:-)





III Etap - 18.04.2006


Z abstrakcyjnym dokumentem w dłoni (jak sądzimy pozwoleniem na wspinanie) wydanym przez władze w miasteczku Luang Prabang upychamy nasze bety do ciężarowej wersji Tuk- Tuka, by udać się 30 kilometrów na północ - do wioski Pak Ou. Mamy zamieszkać w domu "głowy wioski" (sądzimy więc, że skończą się nasze kłopoty i uda nam się nadrobić czas, który minął w oczekiwaniu na bzdurny permit).

Obczailiśmy już potencjalne nowe drogi wspinaczki i pogodziliśmy się z faktem, że nigdzie indziej wspinać się w Laosie nie da. Rzuciliśmy się więc na masywnie przewieszoną ścianę wyrastającą wprost z wód Nam Ou. Wcześniej z łódki wypatrzyliśmy piękną ryskę biegnącą diagonalnie w prawej części ściany - tam gdzie łódka mogła wygodnie zaparkować, a maleńkie wysepki i wielkie głazy tworzyły wymarzone półeczki do rozłożenia się ze szpejem i asekuracji. Przedarliśmy się przez dżunglę i zjechaliśmy z wierzchołka jakieś 100 m, mijając łatwy skalny teren pełen porostów. Na krawędzi przewieszenia skała zmieniła nagle kolor, a pomarańczowy idealny do wspinu wapień rozbudził nasze nadzieje. Założyliśmy stanowisko, a majtające się pod nami końcówki lin pokazywały, jak konkretny przewis sobie upatrzyliśmy. Wreszcie powstaje 35-metrowa wytrzymałościowa linia o trudności 7b+ i nazwie adekwatnej do naszej rzeczywistości: "Five dollars for each". Droga prowadzi nieprawdopodobnymi formacjami, a o jej pierwsze przejście postarał się Sławek. Mamy nadzieję, że będzie ona preludium do naszej wspinaczkowej działalności w tym rejonie.

Po kolejnych kilku dniach morderczej eksploracji w 45-stopniowym upale (na szczęście ściana przez większość dnia znajduje się w cieniu) postanowiliśmy zrobić resta. Uzupełnienie żywności na targu w Luang i chłodny LaoBeer wydawał się idealnym pretekstem do chwilowego wyrwania się z wioski, gdzie wszyscy razem i każdy z osobna, po kilka razy dziennie, nagabywali nas o uiszczenie rozmaitych opłat "klimatycznych" począwszy od wspinania (co sprytniejsi kombinatorzy twierdzili, że nasze pozwolenie jest jedynie na pobyt we wsi, a za wspin mamy właśnie im zapłacić), a skończywszy na... samym oddychaniu. Klimat w Pak Ou - może i wyjątkowy, ale jakoś go nie czuliśmy. Z przyjemnością więc leczyliśmy skórę na palcach w pobliskim miasteczku, gdzie można było choć przez chwilę pozostać incognito.

Po powrocie okazało się, że nasz gospodarz z rodziną nie odwzajemnia naszego "Sabadiee" i szerokich powitalnych uśmiechów. Z grobową miną pokazał nam na migi, że permit jest już nieważny i nie możemy dłużej zostać. Nasz mówiący kilka słów po angielsku kierowca Tuk-Tuka, jak na zawołanie wyjął kolejny papier pisany pismem robaczkowym i opatrzony mnóstwem pieczęci. Po kilkugodzinnej analizie przez starszyznę i przedziwnego gościa w mundurze i klapkach, który się nagle pojawił, głowa wioski uznała, że to nie ten dokument. Trzeba więc jechać do miasta i organizować nowy papier. Wkurzeni na maxa rozliczamy się za spanie i wrzucamy cały bet do tego samego Tuk-Tuka, którym przyjechaliśmy rano. Kolejny dzień chylił się ku zachodowi, a nasze buły miękły z dnia na dzień, niestety nie od wspinu lecz od upałów i ciągłego przerzucania plecaków... Mamy najgorętszy miesiąc w roku. Czujemy spadek mocy o jakieś 50%, a kolejne zatrucia w ekipie (ponoć normalka dla białasów) tylko stan ten pogłębiają. Do tego kompletne mleko na niebie, słońca nie widać w dzień, a 35 stopni w nocy nie pozwala na sen. Współczujemy Amerykańcom, którzy zabawiali się tu w wojnę i kumamy, czemu dostali w tyłek. Kumamy też, czemu aż 600-osobowa (!!) ekipa Francuzów kolonizująca ten kraj zostawiła majątki komunistom i opuszczała go bez większego żalu. W drodze powrotnej Tuk-Tuk-owiec (który w całej zawiłej atmosferze sprawiał wrażenie, że nam sprzyja) nieco się rozkręca i daje nam delikatnie do zrozumienia, że "głowa wioski" nas nie chciała, bo nie dawaliśmy się golić z kasy. Wracamy więc do punktu wyjścia, na brzeg Mekongu w Luang Prabang, marząc o tym, by wreszcie wspinanie zabrało nam tyle czasu, co kolejne dogadywanie się, gdzie chcemy dopłynąć i targowanie o cenę za wynajęcie kolejnej łodzi...





II Etap - 07.04.2006


Niby się tego spodziewaliśmy lecz przyznać trzeba, że Laos przywitał nas totalnym melanżem kultur i pomieszaniem stylów. Z jednej strony potworna bieda i zacofanie, a co za tym idzie wyjątkowa dbałość o religię i tradycję, z drugiej zaś komunizm i kapitalizm wrzucony do jednego worka. Dodajmy do tego resztki francuskiej kolonialnej architektury w miastach i apele z pieśniami narodowo-wyzwoleńczymi śpiewanymi przez dzieci na szkolnych podwórkach (w cieniu palm i wciąganej na maszt laotańskiej i rosyjskiej flagi) i można pomyśleć, że znaleźliśmy się w świecie którego nie ma, a jednak...

Sabadiee! Witajcie w Laosie!
Przemieszczając się z położonej przy granicy z Tajlandią uśpionej stolicy kraju Vientiane na północ planowaliśmy dotrzeć do potężnego krasowego masywu w okolicy miasteczka Vang Vieng i tam skupić się na eksploracji skał, których miało być mnóstwo. Kilkusetmetrowe wapienne stożki tworzyły naprawdę niezwykły krajobraz, ale ściany w okolicy Vang Vieng okazały się być kompletnie nieprzydatne wspinaczkowo. Zarośnięte totalną dżunglą, która wdzierając się wszędzie nie oszczędziła nawet pionowych i przewieszonych skalnych ścian. Mówiąc krótko-ściana jest, ale zieleni... Jedyne możliwości na nowe drogi wspinaczkowe jakie wypatrzyliśmy znajdowały się w środku gór, a dokładnie w jaskiniach... Tam gdzie dżungli nie udało się jeszcze wedrzeć, a wapienne lite formacje, aż prosiły się o poprowadzenie dróg. Do tego w ich wnętrzu panowały całkiem znośne w porównaniu z lądem temperatury, ale również nieznośna ciemność... Ruszyliśmy więc na północ w poszukiwaniu kolejnych możliwości. Osnuta kiepską sławą droga nr 13 na której zaledwie dwa lata temu bandyci wywlekli z autobusu i uśmiercili 8 turystów, a trzy lata temu kolejnych 12, uchodziła za jedną z najniebezpieczniejszych w całej Azji. Poza kosmicznymi krajobrazami i najbiedniejszymi ludźmi świata nie napotykamy jednak nic niepokojącego. Docieramy do Luang Prabang - historycznej stolicy Laosu, miasteczka prawdziwej perły z listy UNESCO. Jednak naszym planem jest położona 30 km dalej na północ przy rozwidleniu wód Mekongu i Nam Pak Ou maleńka osada rybacka. Wiemy o 200-metrowej wapiennej ścianie wyrastającej częściowo wprost z wody z nią wiąże się nasza wspinowa nadzieja. Docieramy do wioski dopada nas tłum tubylców wiążących z nami całkiem spore oczekiwania finansowe... lokalna ludność żąda pozwolenia na przebywanie w wiosce i opłaty za wspinanie - w dolarach!!
Udaje się nam to ustalić przy pomocy Flinta - Australijczyka, który postanowił pracować charytatywnie w Laosie i zdążył już poznać trochę język, w wiosce bowiem nikt nie mówi po angielsku, a rozmowa na migi jakoś się nie klei. Usiłujemy tłumaczyć ludności, że przyjechaliśmy tu w celu robienia nowych dróg wspinaczkowych i jakie dla wioski wynikną w przyszłości korzyści. Staramy się też ich przekonać, że będziemy tu spali, jedli i wynajmowali od nich łódź - za pieniądze przecież. Mimo wydatnej pomocy ze strony Flinta odnosimy jednak wrażenie, że dla tych ludzi liczy się wyłącznie tu i teraz i jesteśmy po prostu kolejnymi białasami do wygolenia z dolców, a jeśli profesjonalna ekspedycja to tylko lepiej, zapewne są w stanie więcej zapłacić... I oto po dwóch tygodniach poszukiwań dotarliśmy pod ściany, które są jakby na wyciągnięcie dłoni, po drugiej stronie rzeki przez którą nie jesteśmy się jednak w stanie przeprawić...

Wściekli na Laos, komunę, kapitalizm i wszechobecną w Azji żądzę zielonego pieniądza wracamy do Luang Prabang kołować zezwolenie na wspin. Czekając na wydanie tak abstrakcyjnego dokumentu czasu jednak nie marnujemy. Wynajmujemy łódź by na lekko, jedynie ze sprzętem wspinaczkowym udać się direkt pod ścianę w celu nielegalnego wspinu. Wyskakujemy z łodzi już po właściwej stronie rzeki, i wtapiamy się w dżunglę dzielącą nas od ścian, mamy nadzieję, ze wspin nie jest tu karany równie surowo jak posiadanie narkotyków...





I Etap - 23.04.2006


Po dwóch tygodniach spędzonych w rejonach wspinaczkowych położonych na brzegu Morza Andamańskiego na południu Tajlandii ekipa Campus Explorers jest już w Bangkoku skąd wyruszy w decydującą fazę wyprawy - do Laosu.

Pierwsza część wyjazdu upłynęła pod znakiem aklimatyzacji i rozwspinania. Mimo, że do nadejścia pory monsunowej, teoretycznie wciąż daleko to 40-sto stopniowe upały połączone z potężną wilgotnością powietrza i codzienną ścianą deszczu niczym nie przypominały właściwej dla marca w tej szerokości geograficznej pogody. Miejscowi twierdzą, że po tsunami z grudnia 2004 klimat się zmienił, i tak np. w najładniejszym zwykle grudniu padało przez cały miesiąc.

Mimo niepowtarzalnej atmosfery i nieziemskiej scenerii opuszczamy więc połudzień Taja bez większego żalu licząc na przychylność niebios w zasadniczej części wyprawy w Laosie.

Przychylność ta zapewne będzie nam niezbędna bo jak na razie perypetii nie brakuje. Na początku okazało się, że nasze bilety wystawione są na inną datę wylotu ...na szczęście zmiana za jedyne 100dolców na osobę była możliwa. Chwilę potem poinformowano nas, że nasz konkretny nadbagaż będzie nas kosztował 50pln/za 1kg!! Tak więc za pozornie tani Aerofłot bąknęliśmy jak za prywatny samolot…(niestety jedzonko na pokładzie podano jak to w Aerofłocie). Finansowej klapy dopełnił fakt popsucia się kamery mini DV, która na skutek wszechobecnej wilgoci i działania słonych wód Zatoki Andamańskiej odmówiła posłuszeństwa już w pierwszej części wyprawy. Bangkok zatrzymał nas więc na dłużej w poszukiwaniu nowego sprzętu, po kupnie którego natychmiast udaliśmy się do najbliższego buddyjskiego klasztoru po błogosławieństwo tutejszych mnichów. Z koralikami na rekach, zawiązanymi przez mnicha w trakcie dziwnej ceremonii ruszamy więc w dalszą podróż ufając, że buddyjskie talizmany zadziałają na naszej nowej drodze…








Start


Kolejna wyprawa z cyklu CampuS ExplorerS wyleciała do Laosu w pierwszych dniach marca z Warszawy.
Celem ekipy, której wspinaczkowy trzon tworzy Jacek Kudłaty i Mateusz Kilarski jest poprowadzenie pierwszych polskich dróg wspinaczkowych na dziewiczych wapiennych ścianach ukrytych w laotańskiej dżungli. Poza tropikalnym klimatem i utrudnieniami biurokratycznymi tego wciąż komunistycznego kraju dostępu do ścian bronią pola minowe - pozostałość z czasów wojny wietnamskiej.

Pierwsze dwa tygodnie ekipa ma zamiar spędzić na południu Tajlandii, wspinając się po drogach już istniejących. Przypomnijmy, że na jednej z poprzednich wypraw w roku 2003 za sprawa Jacka powstała tam droga Padre Maro 8a+ oraz kilka łatwiejszych wspinaczek.
W ekspedycji bierze tez udział Sławek Sławatecki ze Studia Filmowego Hybryda, który będzie realizował film z wyprawy, a sponsorem całego przedsięwzięcia jest firma Campus.

Sponsor główny MARKA CAMPUS

Pozostali sponsorzy wyprawy:


(c) Copyright ZANIK
www.zanik.pl